Jak przeprowadzka na wieś wpłynęła na życie naszych psów



W zeszłym miesiącu pisałam o tym, jak zmiana trybu pracy na zdalny wpłynęła na moje życie z psami. Dzisiaj chciałam ugryźć temat przeprowadzki na wieś, czyli mokrego snu korposzczura, o czym pisałam na tym blogu już kilkakrotnie, ale nigdy w kontekście czy moje psy na tym skorzystały.

Faktycznie, przez jakiś czas pracowałam w korpo, ale tak naprawdę z korporacji uciekłam do Trójmiasta, gdzie mieszkaliśmy przez kilka lat. Zmieniłam wtedy pracę z szumnie brzmiącego Specjalisty (przerost formy, naprawdę) na Lektorkę angielskiego, co w sumie też jest dość szumnobrzmiące, bo w praktyce jestem panią nauczycielką, tylko taką która nie musi się użerać z rodzicami dzieci w wieku szkolnym, kuratorium i programem nauczania.

W połowie zeszłego roku zdecydowaliśmy się przeprowadzić z szybko rozwijającego się miasteczka z ambicjami na polską wieś. Powodów było wiele, ale ten blog nie jest miejstem na dywagacje o kosztach życia, korkach i akustyce w klitkach z kartongipsu. Fakty są takie, że metraż się nam znacząco nie zwiększył, bo nasz domek idzie bardziej w kierunku tiny house niż willi pod miastem, ale ponieważ nie wynajmujemy, mogliśmy sobie pozwolić na więcej zwierząt. O przeprowadzce z bloku do domu będzie zresztą w innym, trzecim z tej serii wpisie.

O ile więc zmiana z wynajmu na własnościowe ma spore znaczenie, a i ogródek lepiej mieć niż nie mieć, tak sama wieś jest nieco mniej sielska niż na romantycznych instagramach o projektowaniu wnętrz.

1) Spacery

Spacery w naszym miasteczku były dużo łatwiejsze niż na wsi. Przykro mi, jeśli kogoś to zszokowało, ale tak jest. Kiedy idę na pola boję się myśliwych i, co istotniejsze, kłusowników. W podmiejskiej rzeczywistości nie mieliśmy tego  problemu. Przejście z psami luzem przez jakiś duży park albo plażę, oczywiście w porach kiedy nie było tam dużego ruchu, też było znacznie bardziej komfortowe niż przechodzenie przez wieś, gdzie co drugi dom nie ma ogrodzenia, ale jak pies tylko dotknie trawnika to natychmiast ktoś wybiegnie w najlepszym razie z awanturą, w nieco gorszym - z wiatrówką. Do tego z każdej strony każdej drogi są poustawiane kojce psów "stróżujących", które szczekają w manii na każdego kto przechodzi. Co więcej, regularnie podbijają do nas jakieś stereotypowe wiejskie semi-właścicielskie Burki. Normą są też spazmy z takich powodów jak sikanie na trawę (nie pozwalam na osikiwanie ogrodzeń), co jest kuriozalne, bo patrz zdanie poprzednie - po wsi biega bazylion psów luzem, po których nikt nigdy nie sprząta i które nie są kastrowane, więc znaczą znacznie intensywniej niż mój jeden samiec i suki. Nigdy nie mieliśmy takiego problemu na blokowisku, bo generalnie krzaków do sikania było kilka i wszytkie dość daleko od okien, a kupy, wiadomo, się sprząta. Terenu do eksploracji w teorii mam więcej, ale w praktyce muszę znacznie bardziej uważać na ludzi, ale też na żmije.  Jest też proporcjonalnie więcej dużo niechcianych interakcji z wiejskimi psami, z których większość najpewniej nie jest szczepiona.

2) Wchodzenie do miejsc publicznych

A, szkoda gadać. W Trójmieście Brokuł i Chałka chodzili z nami czasami w niedziele handlowe do CH do sekcji gastronomicznej, dużo chodzili po knajpach i spali w hotelach. We wsi, a w zasadzie w lokalnych miejscowościach, nawet jeśli właściciel kawiarni zgadza się na wprowadzenie psa, to ktoś z gości raczej na pewno zrobi aferę, że on się nie zgadza, bo sanepid. Raz dziadek groził nam policją, bo weszłam z psami do lodziarni. Raz właścicielka stanęła w naszej obronie, kiedy jakiś Dziad podtyp Strażnik Antropocentryzmu upierał się, że kawiarnie są dla ludzi. Na ogół jest nieprzyjemnie. Legendarną sytuacją jest odmówienie nam wstępu do jadalni w schronisku na Hali Lipowskiej, gdzie na stole obiadowym jakaś matka zmieniała pieluchę swojemu dzieciakowi. I potem ta pielucha z kupą leżała obok talerzy. Jest z tym bardzo ciężko, chociaż turyści wyraźnie się starają i większość psów spotykanych na szlakach reprezentuje wysoki poziom kultury psiosobistej.

3) Mentalność

Wiem, że budzi to takie leciutkie uśmieszki, że psy śpią w domu, że mają legowiska, że koty nie wychodzą, że karmimy mięsem... Jest to dla mnie ciężkie, bo nie jest moją rolą mówienie innym ludziom jak powinni traktować swoje psy. A to oznacza, że broniąc moich decyzji automatycznie krytykuję cudze. Tak naprawdę nie uważam, że wiejski pies trzymany przy budzie ma jakoś szczególnie źle w życiu. Chcę dla moich lepiej, ale martwię się, czy nie wygląda to jak zadzieranie nosa albo szastanie pieniędzmi na takie duperele jak obroża czy smycz, o karmieniu mięsem już nie mówiąc. Parę miesięcy temu wyskoczyła na mnie pani z krzykiem, że mam przestać spacerować z psami po JEJ ulicy, bo wtedy normalne psy trzymane w kojcach są zazdrosne i szczekają. Opadła mi kopara. W warunkach miejskich bym się roześmiała, tutaj boję się kiełby z kretem przerzuconej przez płot.

Nie chcę mówić, że ktoś jest złym właścicielem, a ja jestem dobrym właścicielem, ale czasami mam wrażenie, że na wsi każdy musi mieć psa, ale kompletnie nie ma zamiaru się nim zajmować. A ponieważ psy robią tak skandaliczne rzeczy jak sikanie na tuję albo kiczowaty skalniaczek, to trzeba je unieruchomić w kojcu albo na łańcuchu. Tylko daleko od okien, żeby nie budził w nocy.

Tak jak pisałam, nie mam problemu z tym, że pies jest przy budzie, szczególnie w domach gdzie było tak "od zawsze", ale ostatnio na instagramie zauważyłam, że czasami ktoś przeprowadza się na wieś z miasta w ramach mokrego snu korposzczura i stawia psu kojec, żeby się nie MĘCZYŁ w domu, kiedy miałby zostawać sam. Albo żeby nie trzeba było wracać do domu go odsikiwać po pracy, ale co ja tam wiem.


Czy moje psy skorzystały na tej przeprowadzce? Może trochę z tego względu, że mamy te dwa ary z hakiem podwórka zamiast balkonu (a mieliśmy fantastyczny balkon), no i jesteśmy na swoim, ale...

Nie mylcie wsi z luksusowymi przedmieściami. Po prostu nie. Na wsi zawsze, a przynajmniej bardzo długo, będziecie trochę "cudzy". W praktyce oznacza to, że jeśli pies lokalsa biega luzem po okolicy i was niepokoi, bo akurat macie sukę w cieczce albo w ogóle nie macie psów bo się ich boicie - no to trudno, macie problem. Ale jeśli Wasz pies podejdzie do żywopłotu i osika komuś tuję, to nie zdziwcie się jak poleci kulka z wiatrówki, albo dostaniecie ochrzan życia.

Jeśli lokalsi chodzą ze swoim nieodwoływalnym psem luzem to jest to społecznie akceptowalne, ja musiałam składać zeznania na policji, kiedy jeden z sąsiadów groził, że spuści na nas jego "agresywne psy" jeśli będziemy chodzić po "jego" ulicy i sikać mu na trawnik. W sensie trawnik przy płocie, nie posesji.

Polecam taką książkę "Randka z jeleniem". Nie dlatego że jest to dobra książka, ale ponieważ autorka przeprowadziła się na wieś żeby hodować jelenie. I szybko z tej wsi uciekła, kiedy okazało się, że nie jest sielsko-anielsko, a lokalna ludność robiła jej bardzo pod górkę. Ja mam dużo szczęścia, bo na ogół spotykam samych miłych, uczynnych ludzi i naprawdę cienko bym śpiewała bez naszego sąsiada zza miedzy, który jest prawdopodobnie najbardziej uczynną osobą na świecie, ALE wieś oznacza też trochę radosnego kłusownictwa, wiatrówki i podrzucanie psom kiełby z wkładką o czym dużo się mówi, ale nikt nikogo za rękę nie złapał.

Comments

Popular Posts