Jedyne co się liczy, szacunek psiarzy ulicy



Już kiedyś pisałam o tym, że losowo spotykane osoby dzielą moje psy na "fajne pieski" kiedy daję je pogłaskać ich dzieciom lub "bydlęta", kiedy proszę żeby nie wyciągać pchlarzowi piłki z pyska albo ktoś arbitralnie uznaje, że średniej wielkości, czarny pies na pewno jest piekielnym ogarem. W tej kwestii niewiele się zmieniło, choć może coraz częściej zauważamy, że właściciele małych piesków w typie maltańczyka albo "yorka miniaturki" biorą swoje psie pociechy na ręce, żeby moje podłe kundle, chociaż na smyczy i dwadzieścia metrów dalej, na pewno ich nie pożarły.

Ale ogółem moje pieskowe życie toczy się jak telenowela i poza okazjonalnym oszczekaniem jakiegoś intruza na osiedlu nie mieliśmy żadnych wypadków. Tyle tylko, że wypadki to jest coś takiego, o czym wszyscy myślą że nie może się zdarzyć, a potem ta rzecz się zdarza i budzi konsternację, a skutki trzeba wziąć na klatę.

Zdarzyło się tak, że siedzieliśmy w ogródku piwnym typowej restauracyjki pozbawionej ambicji ale serwującej tanie i dobre zestawy obiadowe. Kundle leżały wyluzowane pod stolikiem, bo byliśmy po długim spacerze, w trakcie którego mijaliśmy różne psy. Dosłownie dziesięć minut wcześniej nasze psy obwąchiwały się w wąskim przejściu z młodym wyżłem weimarskim, a jego właścicielka mówiła, że on jest jeszcze szczylem i wszyscy mu dokuczają. Nasze nie dokuczały. Dosłownie dwadzieścia minut wcześniej siedzieliśmy w małej lodziarni i przy stoliku obok siedział york. Psy się kompletnie ignorowały. Może dwie godziny wcześniej spotkaliśmy na plaży suczkę ras wszystkich i było nawet trochę zabawy. Nic nie wskazywało na to, że mogłoby dojść do wypadku.

Ale doszło.

Między stoliki weszła dziewczynka z cavalierem i z jakiegoś powodu mój pies uznał, że intruza trzeba pogonić. W ciągu sekundy poderwał się, wyrwał mi trzymaną zbyt luźno smycz i podbiegł z ujadaniem do cavaliera, a że dzieliły nas maksymalnie trzy metry, więc odwołanie padło jak psy były już obok siebie. Nie doszło do pogryzienia. Mój pies nawet go nie dotknął, co ciekawe dziewczynka się śmiała, ale spaniel padł na ziemię i pokazał brzuch, więc moją pierwszą przytomną myślą było, że właśnie zafundowałam psu traumę. To wszystko wydarzyło się tak szybko, że nawet nie wiem co było punktem zapalnym, w każdym razie obok natychmiast pojawił się ojciec i zaczęłam go szczerze przepraszać, potem przeprosiłam jeszcze państwo którzy mieli stolik najbliżej tej akcji i upewniłam się, że cavalier nie dostał w papę. Ale nie dostał - pchlarz do niego doskoczył i natychmiast przestał się drzeć, więc o ile nie podarowałam psiakowi lęku przed owczarkowatymi, to w zasadzie nic się nie stało, tylko że mogło się stać i wtedy incydent stałby się pełnoprawnym wypadkiem. Rozpracowując to zajście na zimno, nie mam pewności, czy spaniel nie warknął pierwszy, ale to i tak nie zmienia faktu, że trzymałam za luźno smycz.

Ojciec dziewczynki się zdenerwował i w sumie słusznie, w każdym razie wysyczał do mnie, że jak się ma TAKIEGO psa to powinno się go prowadzić w kagańcu. W tym momencie miałam flashback jak parę miesięcy temu podbiegł do nas nabuzowany owczarek niemiecki i też się ciężko wkurzyliśmy; na tyle mocno, żeby zadzwonić zgłosić sytuację na policję. Mnie w tej sytuacji ratowało tylko to, że pies BYŁ na smyczy, i po prostu trzymałam ją w tamtej chwili za słabo. Ale tak w zasadzie to nic mnie nie ratowało, bo najnormalniej w świecie nawaliłam. Nasz pies pierwszy raz doskoczył do kogokolwiek z taką pompą i chociaż widziałam, że to nie jest atak (pies nie pokazał zębów, nie warczał, nie próbował skakać na dziecko lub psa) to ojciec dziewczynki mógł zaliczyć lekką zapaść widząc psa sporej wielkości podbiegającego do jego dziecka i kilkukrotnie mniejszego pieska z basowym ujadaniem. To nie jest śmieszne, mnie to naprawdę nie bawi, ale tydzień wcześniej pchlarz był u weta na kontroli. Z jakiegoś powodu szczeknął w poczekalni. Raz. I podobno wszyscy się wyprostowali.


Nauki z tego incydentu wyciągnęłam dwie. Jedna to oczywiście konieczność opracowania alternatywnej taktyki trzymania smyczy podczas jedzenia, drugą - dawanie innym psiarzom większego kredytu na popełnianie błędów, szczególnie jeśli ktoś przeprasza.

Jestem na kilku pieskowych grupach na fejsbuniu, więc praktycznie codziennie trafiam na jakąś gównoburzę. Komuś zgubił się szczeniak, bo wyszedł przez dziurę w płocie. JAK MOŻNA ZGUBIĆ SZCZENIAKA!? ODEBRAĆ PSA TAKIEJ RODZINIE. Na grupie dietetycznej ktoś podał psu różyczkę brokuła. DLACZEGO NIE JEST ZBLENDOWANA, DLACZEGO RAZEM Z MIĘSEM, CZEMU NIE PODGOTOWANA!? Z wyłączeniem naprawdę poważnych sytuacji, typu pogryzienie lub zagryzienie, większość tych historii to gorzkie żale, z których nic nie wynika poza podprogowym komunikatem, że JA jestem lepszym psiarzem, JA nie mam takich problemów, JA bym sobie na to nie pozwolił. Najbardziej lubię takie oczywiste historie o własnej fajności, kiedy ktoś produkuje całą epopeję o tym, jak obserwował zza krzaka przywiązanego pod marketem psa, ale ostatecznie nic nie powiedział właścicielowi, bo właściciel okazał się dwumetrowym dresem albo w sumie to opowiadającemu się spieszyło. Najlepiej kiedy porad udziela osoba, której pies ma jeden popęd i jest to popęd do drzemki, więc nie do końca rozumie, czym jest praca z psem reaktywnym, psem po przejściach czy psem który swoją siłą rozwala karabińczyki.

Nie mamy problemu z ucieczkami, nie mamy problemu z niszczeniem, nie mamy problemu z żarciem śmieci, nie mamy problemu z agresją, nie mamy problemu z podbieganiem do każdego psa, nie mamy problemu z wokalizacją, nie mam problemu ze spacerem na luźnej smyczy, mogę iść z psem luzem niemal w każdych warunkach. Mogłabym trzymać nos wyżej niż wszyscy inni, ale zawsze byłam świadoma, ile mieliśmy szczęścia, ponieważ dużo czytałam o potencjalnych problemach. Przed adopcją czytałam pasjami Zamerdanych i Życie z psem. I autentycznie było mi przykro, kiedy autorzy obydwu tych blogów pisali o swoim żalu, rozgoryczeniu i niemocy, kiedy pomimo pracy dochodziło do jakiegoś zgrzytu i ktoś nie mógł sobie darować komentarza o złym psie albo jego "ewidentnie" gównianym prowadzeniu.

Ja zawsze miałam duży zakres tolerancji na "nieakceptowalne" zachowania. Czyjś pies podbiega, ale nie jest agresywny? No trudno, trzeba nauczyć moje ignorowania takich zachowań, bo mam ten komfort, że żaden z moich nie powinien się wkurzyć albo dostać zawału ze stresu. Czyjś pies na mnie skoczył? No trudno, wypierze się. Co więcej, prowadzę zajęcia w domu u kursantów. Przestałam nosić rajstopy, bo psy podczas skakania zaciągały mi oczka. Ktoś mi przeszkadza w "treningu" w publicznym parku? Czyli nie robimy dzisiaj treningu, też okej. Nie chcę za to medalu z ziemniaka, albo taryfy uglowej. Ale uderzyło we mnie, że w tej jednej sytuacji, kiedy mój kundel uznał że oszczekanie kogoś to dobry pomysł, całą akcję widziało jakieś dziesięć osób. Te bez psów wzruszyły ramionami, że zdarza się, przyjęły przeprosiny i wróciły do jedzenia, za to właściciel cavaliera nie mógł sobie darować komentarza o kagańcu, bo przecież JEGO PIES BY TAK NIE ZROBIŁ.

Comments

Popular Posts