Pies w mieście i ucieczka na wieś



Było wiele kryzysów, ale ten ostatni był naprawdę przykry i jeśli miałabym jakieś wątpliwości, czy i jak długo jeszcze chcę mieszkać w mieście, nawet takim małym, to ta sytuacja przeważyłaby szalę.


PRELUDIUM

Urodziłam się i wychowałam w sporym mieście (150 tysięcy mieszkańców) i zawsze mieszkałam w bloku. Ale tak naprawdę to przez większość czasu, bo każde wakacje spędzałam na wsi. Takiej nie z modnego czasopisma o prostym życiu i hamaku na tarasie, ale takiej z gnojownikiem za płotem i obiadami gotowanymi na piecu kaflowym. Wieś kojarzy mi się bardzo dobrze. Przez jakiś czas podnajmowałam pokój w kamienicy w Katowicach i to kojarzy mi się trochę gorzej. Mieszkania w kamienicy są super - abstrahując od ogrzewania - ale życie w mieście zapisało się w mojej głowie jako suma czasu zmarnowanego na bieganie na autobus, bujanie po knajpach i bezsensowne spacery po galerii handlowej. Może gdybym miała wtedy psa to byłoby inaczej. Ale nie miałam. 

Później przeprowadziłam się do mniejszego miasta (30 tysięcy mieszkańców), które szybko mnie w sobie rozkochało, głównie dzięki doskonałej infrastrukturze rowerowej (wiadomo, lewactwo) i otoczeniu pół (tutaj wychodzi ze mnie pięknoduchostwo). Kiedy pojawił się pchlarz, a potem suczka, przestałam tyle jeździć na rowerze, a zaczęłam spacerować. I terenów mi nie brakowało - 20 minut od bloku w dowolnym kierunku mogłam dojść na początek pół i nieugorów. Pół godziny samochodem i mogłam iść na plażę albo do lasu. Jesienią, zimą i wiosną było super, tylko potem temperatura się podniosła i zaczęły się małe dramaty. 

PIES W ŚREDNIM MIEŚCIE

Moja teraz już ex mieścina ma duże ambicje na bycie bogatym przedmieściem. Z powodu blokowisk udających ekskluzywne osiedla z horrendalnie drogimi mieszkaniami z kartongipsu, okolicę zamieszkuje dużo młodych małżeństw i rodzin z dziećmi. No i tutaj ta infrastruktura trochę siada, bo na moje ogromne osiedle przypada dokładnie jeden plac zabaw. Dokładnie pod moim blokiem.

Na placu zabaw stoi oczywiście znak zakazu wstępu z psem, którego przestrzegam, chociaż w sumie nie muszę. Nie wchodzimy tam nawet nie tyle z ludzkiej przyzwoitości, ale dlatego że jest tam brudno. No tak się składa, że dzieci zmęczonych, poupychanych na kilku ławkach rodziców rozrzucają resztki słodyczy, patyczki po lodach i papierki po wafelkach, i ja nie chcę żeby moje psy to zjadły. Dlatego na szybkie siki wychodzimy na trawnik, takie mocne dwadzieścia metrów od placu, dodatkowo odgrodzony żywopłotem i płotem z siatki. W dziewięciu przypadkach na dziesięć, kiedy już ktoś nas w ogóle zauważy, dzieciaki podbiegają pogłaskać psy. Prawie zawsze pytają czy mogą i ogółem jest pełna kulturka. Ale ten jeden raz na dziesięć, w zeszłym tygodniu, jakaś pani postanowiła się ze mną pokłócić. 

Wiecie jak jest - nawet jak ktoś obrzuca was werbalnym błotem, a wy mu odpowiecie w tym samym tonie, to ktoś potem czytając z tego relację zauważy, że hehe "obie siebie warte" albo "brak kultury z obu stron". Także tak, odpowiedziałam tej pani, że ze wzrokiem jest równie kiepsko jak z inteligencją, kiedy upierała się że chodzę po zakazie. Zakazie, który może być traktowany w najlepszym razie jako prośba. Dodatkowo działka przynależy pod moją administrację, więc zastanawiam się, czy przypadkiem nie mam większego prawa do przebywania na tym skrawku trawy niż jakaś losowa matrona z osiedla pięć ulic dalej. Ale przy okazji usłyszałam też, że:

-> to jest plac zabaw (nie był),
-> okej, to nie jest plac zabaw, ale trawnik jest dla dzieci (po pierwsze nie jest, a po drugie dzieci się tam pojawiają tylko przez jakieś dwa miesiące w roku, kiedy pogoda pozwala grzać rodzicom tyłek na ławce),
-> po psach się sprząta (jak zapytałam panią czy widziała żebym nie sprzątała, to kazała mi nie pyskować),
-> i sporo typowego, madkowego jazgotu bez sensu. 

I naprawdę, naprawdę chciałam powiedzieć jej coś sarkastycznego i podłego, co miałam na końcu języka, i co z różnych przyczyn wiedziała że by zabolało, ale jedyny wniosek jaki by z tego płynął to to, że psiarze to zaraza. 

I to był jeden z tych momentów, w których stwierdziłam, że nie jestem stworzona do miasta. Ja nawet nie mieszkam w dużym mieście, ale pewne rzeczy są uciążliwe. I naprawdę nie wynikają z tego, że jestem roszczeniowa lub nie potrafię się przystosować - jestem na tyle miękka, że staram się dogrywać do innych osób, ale i tak wielu rzeczy się NIE DA przeskoczyć.

Aneks. Właśnie zauważyłam, że to będzie kolejny z rzędu wpis w którym się żalę, ale mam nadzieję że to zbieg okoliczności, a nie cecha osobnicza. 

Psia kupa to leitmotiv moich rozważań o posiadaniu psa, ale zbieranie odchodów to nic w porównaniu z dylematami związanymi z psim moczem. Kupa jak kupa - przeważnie jak widzę, że pies się napina to wyciągam worek i chyba mi się nie zdarzyło, żeby ktoś mi zwrócił uwagę albo patrzył osądzająco-podejrzliwie. Z sikami jest trudniej. Suka sika w kucki, więc zdarzyło mi się, że ktoś za mną wołał, cytuję, "pies się zesraaaał" i że mam posprzątać. W sensie, że mocz z trawy. Niektórzy nawet nie dali się przekonać, że tak sikają suczki. Z pchlarzem jest jeszcze gorzej - ponieważ był kastrowany w dorosłym wieku, nadal znaczy teren. Nie pozwalamy na sikanie na elewację, wiaty przystankowe, krzewy ozdobne albo czyjeś płoty. Na pewno nie ma zgody na sikanie po samochodach i ławkach w parku. Na place zabaw po prostu nie wchodzimy. Ale i tak zdarza się sikanie po latarniach, koszach na śmieci albo iglakach, które źle to znoszą. I dostawanie ochrzanu z tego tytułu jest całkiem zabawne, szczególnie gdy drze się ktoś kto sekundę wcześniej rzucił peta w krzaki, ale jest też przykre i trudne do "obronienia" w jakiejś przypadkowej, ulicznej polemice. Szczególnie, że masa psiarzy odsikuje psy wszędzie. Sąsiad pozwala swojemu yorkowi szczać po autach, bo to taki mały pieseczek. Inny sąsiad regularnie przywiązuje psa pod sklepem i ten pies regularnie sika w miejscu, gdzie ustawiane są palety z żywnością. 

Także abstrahując od wielu innych rzeczy, które drażniły mnie w życiu w mieście, odsikiwanie psów rozumiane jako zanieczyszczanie okolicy, bycie brudasem i uprzykrzanie innym życia zaczęło być w pewnym momencie bardzo uciążliwe.


I jeszcze jedna rzecz. Liczba potencjalnych zwierząt które można komfortowo zmieścić w domku na wsi, jest nieco większa niż liczba zwierząt w małym mieszkaniu.

Comments

  1. A ja właśnie, po 14 latach życia na przedmieściu, wprowadzam się do bloku. :D

    Zobaczymy jak to będzie. 🙈

    Za Wasze nowe cztery kąty trzymam kciuki 🤞.

    ReplyDelete

Post a Comment

Popular Posts